Trends-UK

“Druzgocące”. Lewandowski znów zawiódł Flicka [OPINIA]

W meczu Club Brugge – FC Barcelona (3:3) nie brakowało zdarzeń, o których mówiłoby się jeszcze długo po końcowym gwizdku. Odważna i pozbawiona kompleksów postawa gospodarzy była godna podziwu. Spektakularna wymiana ciosów nie pozwalała nawet mrugnąć okiem.

Po szarżach Carlosa Forbsa ręce same składały się do oklasków, a po akcjach Lamine’a Yamala przecieraliśmy oczy ze zdumienia i sprawdzaliśmy, czy nie przenieśliśmy się w czasie do 2009 roku – do FC Barcelony Pepa Guardioli i początków wielkiego Leo Messiego. I gdy wydawało się, że w tym spotkaniu było już wszystko, Wojciech Szczęsny przemówił: “Potrzymajcie mi bidon”.

ZOBACZ WIDEO: Szymon Kołecki skomentował Tomasza Adamka we freak fightach. “Było mi przykro”

W doliczonym czasie gry, przy remisie 3:3, na który jego koledzy z mozołem pracowali, postanowił przedryblować w swoim polu Romeo Vermanta. Robił to już wielokrotnie ku uciesze kibiców, ale teraz źle ocenił sytuację. Granica między pewnością siebie a arogancją jest cienka i on w środę ją przekroczył. Podjął nieodpowiedzialną próbę, mimo że wcześniej miewał problem z pressingiem gospodarzy.

Niesiony dopingiem i wizją zostania bohaterem meczu Vermant (czy mógł sobie – modne ostatnio słowo – zaafirmować lepszy scenariusz?!) zaatakował Szczęsnego z pasją, jakiej polski bramkarz chyba się nie spodziewał. Szczęsny stracił kontrolę nad piłką, tę przejął młody Belg i wpakował ją do pustej bramki, sprawiając, że Stadion im. Jana Breydela eksplodował z radości.

Szczęsny stracił kontrolę nad piłką, ale na swoje szczęście – nie nad sobą. Wiedząc, że zawalił i widząc oczyma wyobraźni, jak ląduje w nowej wersji “Futbolowych jaj”, które jako dziecko oglądał na VHS, zagrał tak, by sędzia uznał, że Vermant go sfaulował. I Anthony Taylor dał się nabrać. Jak to się mówi w świecie piłki, Szczęsny “dał mu pretekst”. To był piłkarski kryminał, po którym sędzia wykazał się bezgraniczną łaskawością. Zresztą, zobaczcie sami:

Ta kontrowersja zdominowała dyskusję “na gorąco” po meczu, a jej echo będzie się odbijać jeszcze długo. Szczęsny skupił na sobie całą uwagę, przez co nieco niezauważony przechodzi występ Roberta Lewandowskiego. “Lewy” dał taką zmianę, że Hansi Flick może szczerze żałować wprowadzenia Polaka na boisko.

Weteran zaczął spotkanie na ławce, ale tym razem Niemiec sięgnął po niego w pierwszej kolejności, gdy Barcelona była w opałach. To zmiana względem poprzednich spotkań, w których był rezerwowym. Nawet gdy Duma Katalonii musiała gonić wynik, nie podrywał się z ławki jako pierwszy.

Tym razem Flick dał Lewandowskiemu szansę na zostanie mężem opatrznościowym. Podał mu pomocną dłoń, bo w tym sezonie w taką rolę “Lewy” jeszcze nie wszedł, ale Polak nie był w stanie jej złapać. Problem w tym, że 37-latek coraz częściej w meczach Barcelony biega po boisku nie w pelerynie superbohatera, a w czapce niewidce. Jego statystyki z Brugii są druzgocące.

Przez 41 rozegranych minut miał 6 (słownie: sześć) kontaktów z piłką. Średnio co blisko 7 minut. A efektem podań od kolegów było tylko pięć z nich. Oddał dwa strzały, ale oba zostały zablokowane. Uderzał z nieprzygotowanych pozycji. Jego próby zostały “wycenione” na xG na 0,1 i 0,03.

Wszedł do gry przy stanie 1:2, ale nie brał udziału w koronkowej akcji, która dała bramkę na 2:2. Tylko raz dostał piłkę w pole karne, ale nawet gdy weźmiemy pod uwagę, że Christos Tzolis interweniował niefortunnie po zagraniu w drugim jego stronę, wkład “Lewego” w grę Barcelony był żaden. Nie była to zmiana, na jaką liczył Flick.

Wcale nie bawił się z kolegam w chowanego, ale ci, jak Yamal, Fermin Lopez, Dani Olmo czy nawet Roony Bardghji, woleli strzelać z dystansu, niż szukać go prostopadłym podaniem w polu karnym. Nawet w ostatniej akcji meczu, gdy oddał strzał rozpaczy, nie dostał piłki od Yamala, tylko dopadł do niej w narożniku pola bramkowego, gdy młodszy kolega zgubił ją w dryblingu.

Czy to wotum nieufności dla piłkarza, który strzelił dla Barcelony ponad sto goli? Niepokojące, że nie jest to pierwszy mecz, w którym Lewandowski jest bezceremonialnie ignorowany przez kolegów. Nie bez wpływu na to musi być forma kapitana reprezentacji Polski. Nikt nie bojkotowałby go, gdyby był w optymalnej dyspozycji. “Lewy” sam jest jednak sobie winien.

Długo wydawało się, że dla niego – zwłaszcza w poprzednim sezonie – czas się zatrzymał. W ostatnich miesiącach wskazówka zaczęła jednak niebezpiecznie przyspieszać. Kartoteka medyczna pęcznieje, a gorzka prawda jest taka, że w jego przypadku zachodzi prosta zależność: gdy ciało nie nadąża, wygląda, jakby nie pasował już do piłki na tym poziomie.

Niczym tego nie nadrobi. I koledzy też muszą widzieć, że “Lewy” w takiej formie bywa balastem. Od kwietnia, czyli w pół roku, miał trzy podobne do siebie urazy mięśniowe. Opuścił w tym czasie blisko 30 proc. treningów. To w jego przypadku anomalia. Nie bez powodu w tym okresie strzelał gole tylko w czterech z 15 spotkań, w których wystąpił.

Ciało zawodzi, jakby organizm chciał powiedzieć dość, a Lewandowski zdaje się go nie słuchać. Wbrew nauce, rekonwalescencję po urazach mięśniowych skraca nie do, a poniżej minimum. O ryzykach z tym związanych przeczytasz TUTAJ. Mało tego, z Litwą grał z urazem, którego według oficjalnej wersji miał nie być świadomy. Mimo to w przerwie meczu w Kownie poprosił o opatrunek na udo.

Teraz znów wrócił szybko, by nie powiedzieć: za szybko. I ponownie jest cieniem samego siebie. W Brugii zobaczyliśmy, że słaba zmiana w meczu z Elche nie była przypadkiem. Znów zawiódł Flicka, podobnie jak w maju, kiedy zgłosił gotowość do gry przeciwko Interowi. Efekt był opłakany. Więcej TUTAJ.

Do szybszego powrotu na rewanżowy mecz 1/2 finału Ligi Mistrzów czy wcześniej w trakcie Euro 2024 pchały go ambicja i poczucie odpowiedzialności. A teraz? Czy jego paliwem nie stała się chęć udowodnienia za wszelką cenę, że mimo wszystko jest Barcelonie potrzebny? Jakby naszła go, właściwa osobom w pewnym wieku i bardzo bolesna dla ego refleksja, że nie jest się już tak niezbędnym, jak się dotąd uważało.

Trudno pogodzić się z przemijaniem, gdy było się geniuszem w swojej dziedzinie.

Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty

Related Articles

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Back to top button